Pani na Karolinie
26-01-2022
Wspomnienie o Mirze Zimińskiej-Sygietyńskiej w 25. rocznicę Jej śmierci.
Nic poza „Mazowszem" nie mam – tak mówiła Mira Zimińska-Sygietyńska prawie ćwierć wieku temu, podczas obchodów 40-lecia istnienia Zespołu, któremu poświęciła całe swoje życie. I do końca w tej sprawie zdania nie zmieniła. Pozostawiła po sobie Zespół-legendę i zadanie dla tych, którzy przyjdą po niej.
Gdyby przed wojną ktoś powiedział Mirze Zimińskiej, że jej całe życie będzie wypełnione ludowymi pieśniami, tańcami regionalnymi, folklorem i doglądaniem gromady śpiewających i tańczących ludzi, zapewne potraktowałaby go jako niespełna rozumu. Scena? Oczywiście! Ale to ona miała na niej grać, a nie gryźć nerwowo palce z przerażenia i tremy, stojąc w kuluarach lub opierając się o orkiestron.
Każdy kto znał Mirę wiedział, że była stworzona, by stać na scenie. Wychowywała się w teatrze. Jej mama była bileterką, tata dekoratorem, a mała Marianka spędzała długie godziny na podglądaniu aktorów na próbach. W krótkim czasie znała na pamięć wszystkie role w każdym przedstawieniu, które wchodziło na afisz płockiego teatru. Nic dziwnego, że sama została aktorką. Wybór ten był dla niej tak naturalny, jak to, że w jednej chwili zrezygnowała ze splendorów, zaszczytów, wielkiego życia warszawskiej bohemy, ze wszystkiego, aby poświęcić się wielkiej pasji swojego męża, którego kochała nad życie. Gdyby nie on, być może nie zakończyłaby swojej błyskotliwej aktorskiej kariery na Żołnierzu Królowej Madagaskaru. Pewnie zagrałaby jeszcze Ofelię, albo Lady Makbet. Może to ją w głównych rolach obsadzaliby najlepsi reżyserzy. Może byłaby gwiazdą polskiego kina lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. Ale chyba na szczęście: dla polskiej kultury, dla folkloru i dla zespołu, to Karolin stał się jej domem, a „Mazowsze” życiem.
Gdyby przed wojną ktoś powiedział Mirze Zimińskiej, że jej całe życie będzie wypełnione ludowymi pieśniami, tańcami regionalnymi, folklorem i doglądaniem gromady śpiewających i tańczących ludzi, zapewne potraktowałaby go jako niespełna rozumu. Scena? Oczywiście! Ale to ona miała na niej grać, a nie gryźć nerwowo palce z przerażenia i tremy, stojąc w kuluarach lub opierając się o orkiestron.
Każdy kto znał Mirę wiedział, że była stworzona, by stać na scenie. Wychowywała się w teatrze. Jej mama była bileterką, tata dekoratorem, a mała Marianka spędzała długie godziny na podglądaniu aktorów na próbach. W krótkim czasie znała na pamięć wszystkie role w każdym przedstawieniu, które wchodziło na afisz płockiego teatru. Nic dziwnego, że sama została aktorką. Wybór ten był dla niej tak naturalny, jak to, że w jednej chwili zrezygnowała ze splendorów, zaszczytów, wielkiego życia warszawskiej bohemy, ze wszystkiego, aby poświęcić się wielkiej pasji swojego męża, którego kochała nad życie. Gdyby nie on, być może nie zakończyłaby swojej błyskotliwej aktorskiej kariery na Żołnierzu Królowej Madagaskaru. Pewnie zagrałaby jeszcze Ofelię, albo Lady Makbet. Może to ją w głównych rolach obsadzaliby najlepsi reżyserzy. Może byłaby gwiazdą polskiego kina lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. Ale chyba na szczęście: dla polskiej kultury, dla folkloru i dla zespołu, to Karolin stał się jej domem, a „Mazowsze” życiem.